piątek, 1 września 2017

#MalamutNaTropie: Wielkopolska z psem: Gołuchów.

Witajcie!

Kiedy byłam młodsza rodzice zabierali mnie na wakacje za granicę, a ja nie mogłam się nadziwić dlaczego jeździmy gdzieś daleko nie poznając tego co mamy pod nosem. Teraz, kiedy sama mogę decydować o planach wakacyjnych, a jedynym kryterium jest "psiolubność" sprawdzam to co mam najbliżej, czyli województwo wielkopolskie. Na początek pod lupę bierzemy Gołuchów, "bo pod latarnią najciemniej".


Gołuchów to mała miejscowość nawinięta na nitkę DK 12, znajduje się między Pleszewem, a Kaliszem. Dla nas to około 10 minut jazdy autem. Dlatego spakowaliśmy się około 9:30 do samochodu i wyruszyliśmy w drogę. Zaparkowałam od strony tamy, w okolicy bloków. Aby tam dotrzeć musicie zjechać w głąb mieściny. To pierwsza uliczka w prawo od strony Pleszewa. Jedziecie cały czas, tak jak prowadzi Was droga. Po pewnym czasie, przy szkole zauważycie znak "ZALEW". Wymyśliłam, że naszą wycieczkę rozpoczniemy od "wodowania" psa w Jeziorze Gołuchowskim. Dzięki temu po drodze będzie jej chłodniej, a sierść wyschnie w trakcie maszerowania. Jeśli próbujecie wejść na plażę od tej samej strony co my, czyli tej mniej oficjalnej stoi znak, który w kwestii zwierząt mówi tylko o zakazie pojenia bydła, o psach nikt nie wspomina. Natomiast jeśli próbujecie wkroczyć dziarskim krokiem od strony ośrodka wypoczynkowego, czyli zjeżdżając bezpośrednio z "krajówki" przywita Was znak uwielbiany przez wszystkich psiarzy, czyli "zakaz wprowadzania zwierząt". Ale o tym dowiedziałam się w drodze powrotnej. O tej godzinie plaża była cała dla nas, ani jednej żywej duszy. Aqua pobiegała z patykami, pływała, obserwowała latające gołębie i kormorany. Natomiast Gustaw jak zwykle pilnował porządku z brzegu... ;-)






Wychodząc z plaży "oficjalnym" wyjściem, kierując się do drogi krajowej po prawej stronie możecie zauważyć znaki, które prowadziły do naszych celów wyprawy.


Kierując się ambitnym podejściem do sprawy wybrałam trasę oznaczoną jako żółtą. Stwierdziłam, że niebieska będzie zbyt łatwa i malamut nie zmęczy się tak jak powinien. Albo ścieżka przez nas wybrana miała na tym polegać albo pobłądziliśmy, ale wylądowaliśmy w krzaczorach, musieliśmy przedzierać się przez powalone drzewa, pokrzywy i pajęczyny. Pod nosem przeklinałam swój ambicjonalny pomysł. Rekompensatą był fragment drogi biegnący wzdłuż brzegu jeziora. Odniosłam wrażenie, że trasa była po prostu marnie oznaczona. W pewnym momencie zamiast iść prosto skręciłyśmy w prawo i dlatego urządziliśmy sobie dodatkowy off road. Kiedy przedarliśmy (słowo używane z premedytacją) się do szutrowej drogi, mieliśmy kierować się w lewo, ale dzięki Bogu oświeciła mnie wrodzona orientacja w terenie i jednak poszliśmy w prawo. Zwracając uwagę na oznaczenia na drzewach naszym oczom ukazał się głaz Świętej Jadwigi. Związanych jest z nim kilka legend. Podobno niósł go szatan by zrzucić kamień na Kalisz jednak jego ciężar przerósł możliwości diabła i zostawił go w tym miejscu. Inna historia mówi o tym, że pod kamieniem śpią rycerze polegli w walce z Tatarami, dla których Święta Jadwiga wybłagała sen zamiast śmierci. Powstaną oni pewnego dnia, kiedy trzeba będzie bronić pokoju na świecie. Jedno jest pewne. Jest to głaz o wymiarach: długość 8,5m, szerokość 6,5m, wysokość 3,5m, a jego obwód wynosi 22 metry. Jest to głaz największy w Wielkopolsce. Znalazł się tu za sprawą lądolodu skandynawskiego. I faktycznie robi wrażenie! Po krótkim postoju na wodę w misce od BELCANDO ruszyliśmy dalej. 





Kolejnym punktem wycieczki było odnalezienie mogiły ofiar pomordowanych przez Hitlerowców. Kierując się znakiem wylądowaliśmy (już nie w krzaczorach) w dzikiej puszczy. Ja byłam zestresowana tym, że jak mnie teraz ktoś zabije to już nigdy moje ciało nie zostanie odnalezione. Psy też były przestraszone, na tyle, że puściły mnie przodem. Prawdziwi obrońcy... ;-) Po przeprawie przez pokrzywy, jeżyny, błoto i gałęzie wylądowaliśmy na piaszczystej ścieżce, którą moglibyśmy podążać jak cywilizowane istoty od początku, gdybyśmy tylko zawrócili przy głazie. Polak mądry po szkodzie. Byłam zła, że mogiły nie znaleźliśmy mimo poświęcenia, ale żadne z nas nie miało ochoty na powrót do dziczy i szukanie pomnika. Kierując się do wyjścia mogiła wyrosła spod ziemi po naszej prawej stronie. Sama nie wiedziałam czy cieszyć się czy złościć na oznaczenia. ;-)

 


Od mogiły dzieliło nas już jakieś 15 minut marszu do wyjścia z lasu. Trafiliśmy na trasę oznaczoną jako niebieską. To nią mogliśmy kierować się od samego początku. Po powrocie do samochodu udaliśmy się jeszcze na mały spacer po parku okalającym gołuchowski zamek. Zgodnie z regulaminem do kompleksu parkowego możecie wejść z psem, ale warunkiem koniecznym jest prowadzenie go na smyczy. Przy bramie wejściowej czeka na Was psi pakiet z papierowymi "kupoworkami". Do zamku wchodzą tylko psy asystujące. Na terenie obiektu znajduje się także zagroda dla zwierząt obejmująca 22ha. Do tej części parku nie wejdziecie ze zwierzakiem. Możecie zjeść coś dobrego w Kawiarni Muzealnej. Tutaj zawsze pozostawałam z psami na terenie kawiarnianego ogródka. 





Gołuchów pod względem psiolubności oceniamy na mocną 4. Obiekty zielone są przyjazne dla czworonogów. Niestety plaża oficjalnie nie jest otwarta dla psów. Można poprawić również oznaczenia ścieżek w drodze do głazu, szczególnie żółtej. Według Endomondo zrobiliśmy łącznie nieco ponad 10km.

Do zobaczenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz